Urodzony w 1992 roku. Studiuje polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Czasem pisuje szkice o poezji. Interesuje się literaturą i filozofią XX wieku.
Są takie książki, które już po pierwszej lekturze w nas zostają i zmuszają nas później do ciągłego powrotu. Elsnera czytałem najpierw w Poetach na nowy wiek, ale olśnienie przyszło wtedy, gdy do ręki wziąłem Antypody, jego debiutancki tom. I z każdą kolejną lekturą jestem coraz bardziej zdziwiony tym, że można się tak zadomowić w poezji, która na dobrą sprawę jest poezją zupełnego wydziedziczenia, poezją, w której podskórnie tkwi głębokie poczucie absurdu (rodem z Kafki czy francuskich egzystencjalistów), ale też przenikliwa ironia i dystans. Cały ten spektakl jest z jednej strony groteskowy, z drugiej – tragiczny, a człowiek odgrywający w nim główną rolę nie może być niczego pewien, ani siebie samego, ani tego "kto kogo odzwierciedla".
Trzymając w dłoni tom Pozytywki i marienbadki, a może raczej "tomiszcze", bo książka to objętościowo przecież dość spora, mamy przed sobą dwadzieścia lat wierszy – i tu bez kokieterii – jednego z najważniejszych polskich poetów. Sosnowski systematycznie fundował nam (a robi to nadal choćby w Sylwetkach i cieniach) "resetowanie świata", a już na pewno naszych wyobrażeń co do tego, czym jeszcze może być poezja, a w szczególności ta poezja, która za wszelką cenę próbuje się wymigać od swych etycznych i estetycznych powinności. Nie znaczy to, że pewna linia ciągłości została zerwana, bo w wierszach co rusz natykamy się na ślady lektur, mniej lub bardziej zakamuflowane aluzje, cytaty czy nawet autocytaty, ale im dalej zapuszczamy się w ten las odniesień, tym większe bywają nasze wątpliwości, czy owe ślady faktycznie nas do czegoś odsyłają. I zostajemy z pytaniem, czy wyprowadzani jesteśmy zwyczajnie w pole, czy może Sosnowski wiedze nas tam, gdzie język i "gdzie diabeł mówi dobranoc i znaczy/ lub nie znaczy lecz znika z oczu"?
Nie sposób przecenić działalności Sommera jako tłumacza poezji anglojęzycznej, bo i trudno wyobrazić sobie poezję polską ostatnich lat, gdyby nie lektury O’Hary, Ashbery’ego, Dunna, Heaneya czy Mahona. Obok nich jest jeszcze Michael Longley, tłumaczony przez Sommera i Zadurę, prezentowany polskim czytelnikom wcześniej raczej skromnie, do czasu, gdy w 2011 ukazał się kompilacyjny tom przekładów Od kwietnia do kwietnia. Czytając te wiersze, trudno właściwie powiedzieć, co jest w nich tak pociągającego, można, oczywiście, wspomnieć ich spokojną, elegijną frazę, jej naturalność i, chciałoby się rzec, czystość – to na pewno, choć nie bez zastrzeżeń. Ale to, co najważniejsze, jest tu jakby odsunięte, rozgrywa się gdzieś na granicy wiersza, w tym, co nie zostało wypowiedziane, choć i tak wiemy, albo przynajmniej domyślamy się, o co chodziło. I tak jak Longley pisał w Liście do Jamesa Simmonsa, możemy go opisać jego własnymi słowami: "Wiem, że poezja, którą piszesz/ To drżenie światła w nocną ciszę,/ Co wychwytuje blaskiem swoim/ To wszystko, co na stole stoi,/ Zagląda w drzwi, gdzie spór trwa długi/ Śmierci z miłością o posługi".
Można było postawić Różewiczowi pomnik, choć i on sam "zasłużył sobie na to/ żeby nie stawiać mu pomników/ nie produkować koszulek", więc pewnie nie byłby zadowolony. Nobla, na szczęście, już pewnie nie dostanie, więc kolejny problem z głowy. Co więc z nim zrobić? Można mu podarować książkę. I tak powstało Dorzecze Różewicza, które przecież mogło być jubileuszową laudacją, pokornym pokłonem złożonym przez młodszych poetów, ale, znów na szczęście, tak źle nie skończyło. Jest za to świadectwem lektury, bo Różewicza nie da się nie czytać, tak jak nie sposób pomyśleć bez niego o poezji polskiej. Można się z nim nie zgadzać, mieć wątpliwości, nie ufać temu, co mówi wiersz, bo przecież sam nas tego uczył. Miłosz próbował Różewicza zawłaszczyć, chciał go unieszkodliwić, tutaj mamy dialog, który, jak się wydaje, wszystkim wyjść może tylko na dobre.